A A A

Ach te restauracje - felieton

W PRL-u z restauracjami jak ze wszystkim były poważne kłopoty. Świadectwem tego mogą być choćby książki Kamyczka, słynnego specjalisty od savoir vivre tamtego okresu. W jednej z publikacji uczy on jak jeść zupę w restauracji na stojąco, gdy klient nie może doczekać się miejsca siedzącego. W innej pisze, że gdy zaprosi się dziewczynę na pierwszą randkę do restauracji należy wybrać taką, w której można nabyć… wino importowane. Stwierdza też, że postęp jest już taki, iż można znaleźć restauracje, w których toaletach są umywalki z bieżącą wodą i stwierdza: w takim wypadku należy umyć ręce. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ten stan rzeczy zmienił się bardzo. Polskie restauracje zaczęły przypominać europejskie.

A jak jest teraz? Na to pytanie mogłem odpowiedzieć, gdy wybraliśmy się z żoną na kilka dni do Sopotu, by zregenerować na wiosnę nadwątlone zimą siły. Chcąc nie chcąc musieliśmy się stołować w restauracjach. W pierwszym rzędzie zrezygnowaliśmy z usług tych, nielicznych zresztą, najbardziej luksusowych, bo ceny tam wynosiły kilkaset złotych za obiad. Nie chcieliśmy też stołować się w lokalach, dla których wzorcem był Mac Donald i w różnego typu barach szybkiej obsługi, gdzie łatwo się struć i trzeba jeść byle co byle jak podane na plastikowych talerzykach. Cóż nam pozostało?

Na pierwszy rzut oka był to szeroki wybór restauracji o średnim europejskim poziomie. Drugi rzut oka wskazywał jednak na to, że właściciele tych lokali stali się nimi nagle i z przypadku nie za bardzo orientując się jak taką placówkę poprowadzić, a personel pochodził „z ulicy” i tym bardziej nie wiedział co ma robić, by sprostać zadaniom, które przed nim postawiło życie.

W dzisiejszej restauracji stoliki tak są stłoczone, że nie tylko kelnerzy nie mają szansy obsługiwać gościa zgodnie z regułami, ale sam gość ma kłopoty nawet z zajęciem miejsca, szczególnie gdy przy stoliku obok ktoś już siedzi. Lekkie odchylenie się na krześle powoduje, że stykamy się z plecami sąsiada lub strącamy, ewentualnie, doniczkę z kwiatami, z parapetu okna. Widziałem taki stolik, który stał z jednej strony przy samych otwartych szeroko drzwiach toalety, z drugiej zaś miał przed sobą szeroką panoramę kuchni, z której dochodził hałas i setki nie zawsze przyjemnych woni.

Interesują grupą zawodową są kelnerzy i kelnerki. Fascynujące połączenie ignorancji i głębokiego zamyślenia. Jedna z nich podała nam obiad bez sztućców i zniknęła już na zawsze na innym piętrze restauracji. Musieliśmy noże i widelce pożyczyć sobie od sąsiedniego stolika, który był w nie wyposażony i przy którym nikt akurat nie siedział. W innym lokalu kelnerka zadała żonie zaskakujące pytanie: „Czy woli pani najpierw zupę czy drugie danie”. Gdy żona wybrała zupę kelnerka przyniosła… drugie danie, a jakieś 10 minut potem dopiero zupę. Jeszcze gdzieś indziej gość przy sąsiednim stoliku zaczął domagać się „dżinu”. Kelnerka oświadczyła mu, że restauracja taki trunkiem nie dysponuje. Gdy udowodnił jej przy bufecie, że jednak jest inaczej stwierdziła z lekkim oburzeniem: „To nie jest dżin. To gin”.

Wszystkie powyższe historie, podkreślę to, nie są wymyślone na potrzeby tego materiału. Zdarzyły się naprawdę. No cóż jakie czasy i kultura takie restauracje.

Stanisław Krajski